Encyklopedia Rocka

7 / 10

Maciej Wilmiński

Udupie..., pardon, upupieni..., no, upopowienia **Red Hot Chili Peppers** ciąg dalszy. Czyli właściwie niby nic nowego i nic zaskakującego. Ale... Jest naprawdę dobrze. Funk wciąż tu jest, ale o trochę innej proweniencji niż to drzewiej bywało, zresztą nowy-stary kierunek wyraźnie wskazuje tytuł jednego z utworów (//Detroit//, jak na ironię utrzymany w innym klimacie, takim, za którym część fanów na pewno znacząco tęskni). I tak się zastanawiam, na ile to naturalny rozwój zespołu, dojrzałość i rozwój muzyczny panów po pięćdziesiątce (tak!), a na ile wpływ wytwórni i pułapki sukcesu w jaką wpadł zespół wraz z triumfalnym powrotem z //**Californication**// na przełomie wieków. Na pewno nie jest to "wina" nowego gitarzysty, znacząco młodszego od reszty Klinghoffera, bo nie sądzę, żeby miał tu cokolwiek do powiedzenia, co skądinąd przebija gdzieś między słowami z nielicznych jego wypowiedzi dla mediów. Chłopak dobrze wpasował się w zespół, dobrze odnajduje się ze swoim wysokim, niemal kobiecym, głosem w chórkach i - przynajmniej na klipach - wydaje się dobrze spasowany w ekipę - w głowie ma namieszane dokładnie tam, gdzie inni i zdaje się być równie odłączony od rzeczywistości. A, że nie jest to muzyk klasy Frusciante, chyba od początku nikt nie miał wątpliwości? Wracając jeszcze do wspomnianego odłączenia, oglądam klip do //Dark Necessities//, gdzie panowie szaleją jak nastolatkowie (o samym utworze za chwilę), i, cholera, ciężko uwierzyć, że to jednak nie spory wpływ wytwórni/producenta (właśnie, to nie Rick Rubin!). Z drugiej strony, płyta brzmi świeżo, wesoło, przekonująco. Dobra, dość tych dywagacji, czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Jak to wszystko brzmi? Ładnie, dobrze, z klasą, ze smakiem, odpowiednim bujaniem, choć momentami może nieco nudnawo i zasadniczo na różnym poziomie. Zbyt grzecznie? To, może zacznijmy od tego co najlepsze. Na pewno do najsmakowitszych kąsków należy zaliczyć wspomniane //Dark Necessities// z przepysznym bujaniem opartym na soczyściutkim basie z domieszką funkowych przyklasków i znakomitym refrenie z rozśpiewanym Kiedisem (o czym jeszcze będzie). Utwór podobać się może od samego początku - fajnie narastające napięcie, schowana lekko kwacząca gitara w tle, która w końcu eksploduje w zgrabnej solówce, poprzedzoną przez zaskakujące solo na klawiszach (których na płycie całkiem sporo). Z kolei //Encore// jest dowodem coraz większej biegłości Papryczek w sztuce ballad i coraz lepszego (póki co - wciąż w studio) wokalu Kiedisa. Wyróżnijmy też startowy numer tytułowy, pokazujący, że zespół ma funk we krwi i doskonale odnajduje się w jego popowych źródłach (znakomite kobiece chórki!). To rzeczy najwyższych lotów. Zaciekawić mogą inne, ładne, choć nie zapadające mocno w pamięć, rozleniwione ballady: //The Longest Way//, //Hunter// i //Sick Love//, gdzie pomoc Eltona Johna spowodowała, że Kiedis zapomniał się i prawie śpiewa //Bennie and The Jets//, niezłe jest też dyskotekowe //Go Robot//. O dziwo najsłabiej wypadają utwory w "dawnych", czy tam ostrzejszych klimatach (//Detroit//, //This Ticonderoga//), momentami brzmiące nieco jak autoparodia (//We Turn Red//), choć czasem widać, że ręka Pchłę, nomen omen, świeżbi (//Goodbye Angels//). To może i dobrze, że zmienili ten kierunek... Ogólnie, jeśli odrzucimy durne uprzedzenia, to słucha się tego doprawdy z dużą przyjemnością. Owszem zespół nie odkrywa nowych lądów, nie jest w ogóle nowatorski, a do tego zaskakująco ugrzeczniony i ułożony. To jak na **Red Hot Chili Peppers** album wyjątkowo bezpieczny. Oferuje za to ponad 50 minut bardzo zgrabnego popowego funku z domieszką rockowej iskry. Mimo początkowej nieufności, jestem usatysfakcjonowany. Doprawdy, niezła płyta.
Data dodania: 10-08-2016 r.

The Getaway

Red Hot Chili Peppers

Data wydania: 2016

Wytwórnia: Warner Bros.

Typ: Album studyjny

Producent: Danger Mouse

Gatunki: